środa, 6 marca 2024

RWD-8 PWS z „Małego Modelarza” (nr 9/83)




    Niedawno ukończyłem kolejny model kartonowy. Jego wybór nie był przypadkowy: w 2023 roku przypadała 100. rocznica założenia (dokładnie zarejestrowania w sądzie w Warszawie) spółki Podlaska Wytwórnia Samolotów (PWS) przez barona Rosenwertha i wspólników. W związku z tym, że pracuję w Białej Podlaskiej postanowiłem zbudować model samolotu z PWS-u. Najpopularniejszym samolotem tu produkowanym był RWD-8 – samolot nieuzbrojony, służący do szkolenia pilotów i zadań łącznikowych. Nie jest to konstrukcja własna gdyż cały projekt powstał w Doświadczalnych Warsztatach Lotniczych w Warszawie. Po wyprodukowaniu pierwszych egzemplarzy produkcję przeniesiono do Białej Podlaskiej, do upaństwowionej już fabryki. Tu, od 1934 roku prawie do wybuchu II wojny światowej wyprodukowano około 500 tych samolotów. Wersja PWS od wersji DWL różniła się drobnymi szczegółami: stopnie wchodzenia przeniesiono na lewą burtę, przegrodę pomiędzy kabinami można było wyjmować, itp.



Model kartonowy RWD-8 PWS opracował Krzysztof Dolny. Projektant ten specjalizował się w modelach samolotów starszych; ma na koncie także inne samoloty drewniane, w tym produkowanego w PWS w latach dwudziestych Poteza XXV. Wcześniej nic z projektów Krzysztofa Dolnego nie sklejałem i nie wiedziałem, na jakim poziomie jest spasowanie części. Drugim problemem mogła być łamliwość kartonu, który miał już równo 40 lat. RWD-8 z „Małego Modelarza” zdecydowanie zalicza się dziś do kategorii vintage.



Po ukończeniu modelu, dokładnie w przeddzień rocznicy utworzenia PWS (27 listopada 2023) mogę napisać, że model sklejało mi się dobrze. Nie jest zbyt czasochłonny, w końcu to tylko cieniutki kadłub z mało rozbudowanym wnętrzem kabiny oraz jeden, wielki płat na zastrzałach. Karton okazał się w dobrym stanie. Był w miarę jasny, jak na 40 lat. Elementy duże a mocno zaoblone czyli krawędzie natarcia skrzydeł oraz stateczników kształtowałem metodą na mokro co zapobiegło łamaniu kartonu. Części mówiąc bardzo ogólnie, pasowały do siebie. Nie ma tu jakichś większych „min”, a problemy, które miałem, opiszę poniżej. Najtrudniejsze elementy modelu to zamocowanie gotowego płata na zastrzałach nad kadłubem oraz przeciągnięcie linek. Jeśli to zrobimy – voilà! Jesteśmy w domu. Do zrobienia linek wykorzystałem elastyczną nitkę modelarską. Rysunki montażowe zamieszczone w wydawnictwie są niezbyt dokładne dlatego polecam sięgnięcie po dodatkowe materiały o RWD-8. Ja wykorzystałem zeszyt Typy Broni i Uzbrojenia nr 72, poświęcony dla tej konstrukcji (autor: Andrzej Glass). W numerze są rysunki i zdjęcia, które lepiej pokazują, jak porozciągane były linki sterujące, oraz jakie barwy nosił nasz samolot. Znajdziemy także informacje o samolocie z numerem „25”, który sklejamy. Służył on do szkolenia w Dęblinie.




Gdzie mogą pojawić się problemy?

1. Kadłub. Wręgi pod kabiną lotników są źle ponumerowane. Np. część 3b, a na samej części „a”. Itd. Tu trzeba je samodzielnie dopasować.


2. Kolejność montażu kabiny - myślę, że można trochę zmodyfikować, aby było wygodniej. Ja na przykład zanim wkleiłem podłogę to wcześniej wkleiłem część 10a Inaczej byłoby trudno. Potem wkleiłem fotele zawieszone na drutach, podłogę na końcu.


3. Części 5c i 6a – zwróć uwagę przed wycięciem części 5 i 6, bo potem można się pogubić, gdzie, którą przykleić. Na rysunkach montażowych tego nie ma, tylko obok części na kartonie.


TBiU nr 72

4. Centropłat. Tu, po pierwsze trzeba zwrócić uwagę, że biała sklejka cz. 14 jest skierowana do góry a nie jak to zwykle bywa, do dołu. Rozciągnięcie linek jest w „Małym Modelarzu” słabo zobrazowane, dlatego polecam tu skorzystanie z dodatkowych zdjęć i rysunków, choćby z TBiU. Dalej: kratownice trzymające centropłat na kadłubie mają nie do końca kąty proste. Trzeba zwrócić na to uwagę. Co innego pokazuje rysunek montażowy na s. 3 (właściwie), a co innego szablon (tu kąty proste). Ja nie do końca sprostałem zadaniu i w moim modelu widać w tym miejscu krzywizny.



5. Kolory. Z kolorowych rysunków z zeszytu TBiU dowiemy się, jak malować część druciane.  Sam wykorzystałem kolor „zieleń paproci”. Pasuje do koloru z wydawnictwa.


6. Rurka Pitota na prawym zastrzale. Tu oznaczenie na jednym z ramion zastrzały jest źle naniesione (na jednym wychodzi u góry, na drugim u dołu).

7. Stateczniki. Tu po pierwsze: ząbkowane sklejki można pominąć (usunąć). Po drugie: trzeba zwrócić uwagę, aby po ukształtowaniu statecznika poziomego, był on dostatecznie cienki. Ja to zaniedbałem i przez to, że na nim mocuje się statecznik pionowy, u dołu tego statecznika w miejscu z połączeniem z kadłubem pojawił się niepotrzebny próg o wysokości 1 mm. Trzeba zwrócić uwagę, aby dźwignie stateczników skierowane były we właściwym kierunku (pochylone do przodu).



8. Linki na statecznikach. Tu w wydawnictwie jest błąd. Na częściach stałych statecznika poziomego (cz. 17) znajdziemy czarne kropki, które sugerują, że tu właśnie należy wpuścić linki. Nieprawda, są one w połowie płata, co widać na rysunkach montażowych.


Koniec

To wszystko. Ogólnie model jest jak najbardziej sklejany, nawet dziś, po 40-stu latach. Brawa i podziękowania dla wydawnictwa (LOK Mazowsze) i Pana Krzysztofa Dolnego.

GALERIA








sobota, 27 stycznia 2024

2023 – podsumowanie roku

Na mecie setnej edycji najstarszego maratonu w Europie

Sport

Miniony rok był pod względem aktywności ruchowej dla mnie rokiem ustabilizowania na poziomie 3=. Weźmy najpierw bieganie. Przebiegłem 1517 kilometrów. Miesięcznie było to od 60 do ponad 200 kilometrów. Około 300 km więcej, niż w 2022 roku. Za mało, aby mówić o formie na zawody, ale wystarczająco, aby bez trudności przebiec sobie treningowo 10-20 km. Ot tak, ruszam się sportowo dla zdrowia, samopoczucia i sylwetki. Dlaczego tak mało? Powody są prozaiczne: brak czasu, kontuzje, choroby, coraz starszy wiek i świadomość, że musiałbym bardzo dużo wysiłku włożyć, aby wrócić do ścigania. Zwyczajnie mi się już nie chce. Ponadto odkrywam inne aktywności, które są dla mnie nowe i ciekawe.


Dla towarzystwa i przygody wystartowałem w kilku biegach. Największym z nich był 100. maraton w Koszycach na Słowacji. Pewnie normalnie bym się na to nie zapisał, ale że spora grupa znajomych jechała, że dałem się namówić ponad pół roku wcześniej na zapisanie i opłacenie startowego, to nie było rady – musiałem pojechać. Ostatecznie nie żałuję, bo było naprawdę fajnie. Turystyczno  - towarzysko oczywiście, bo wynik 3:23 trudno uznać w moim przypadku za rewelację. Owszem - jak na to moje bieganie po 120 km w miesiącu, myślę, że w porządku. 

    Trochę jeździłem na rowerze. Ba, kupiłem nawet nowy rower MTB z myślą o szybkim pokonywaniu płaskich ścieżek leśnych i polnych. Nastawiałem się na bicie prywatnych rekordów na szlakach turystycznych w moim regionie, ale nie wyszło. Zamiast tego zwiedzałem te szlaki z przyjaciółmi, którzy tak jak ja, lubią turystykę, region, przyrodę i historię. Tempo było na wskroś turystyczne, z przystankami w miejscach ciekawych, opowiadaniem o ich historii. W ten sposób objechałem kilkukrotnie zielony Bialski Szlak Pamięci Narodowej (40 km), potem żółty szlak z Janowa Podlaskiego do Międzyrzeca Podlaskiego (50 km) a na końcu – już w dwa dni - niebieski szlak z Białej Podlaskiej do Hanny (70 km). Zwiedzaliśmy też gminę Leśna Podlaska, gdzie mieszka kolega. Roczny kilometraż rowerowy – 500 km – jest niewielki, ale zawsze to coś.

Szlaki turystyczne Południowego Podlasia


    SUP – czyli deska do wiosłowania na stojąco. Jeśli mam mówić o sukcesach to chyba tylko na tym polu. 3 i 4 maja przepłynąłem rzeczkę Krznę właściwą, która przepływa przez Białą Podlaską. Zrobiłem to wiosną bo tylko wtedy jest na tyle wysoki poziom wody, że da się to zrobić. 69 km zrobiłem w 2 etapach: pierwszego dnia 34 km trasy Międzyrzec – Biała, drugiego dnia 35 kilometrów z Białej do Bugu. Było przede wszystkim ekscytująco i ciekawie. Fizycznie nie sterałem się za bardzo. Próg moich możliwości jest znacznie powyżej 6 godzin wiosłowania dziennie, co pokazały kolejne wyzwania na SUP.

W czerwcu przyszła operacja wyjęcia zespolenia ze złamanej ręki. Po zagojeniu rany i zdjęciu szwów, w sierpniu ruszyłem znowu na wodę. Tym razem na coś większego – na Bug. W dwudniowej wyprawie z namiotem i śpiworem na desce zrobiłem odcinek od Serpelic (Bug przy granicy z Białorusią) do mostu Małkinia/Treblinka. 73 km pierwszego dnia, 41 drugiego; razem wyszło 114 km. We wrześniu, już nie samotnie a z koleżanką z SUP-owego forum zrobiliśmy drugi odcinek: Z Małkini do ujścia Bugu do Narwi w Zegrzu, potem Zalewem Zegrzyńskim do zapory Dębe, dalej po przenosce już do ujścia Narwi do Wisły w Nowym Dworze Mazowieckim. Wyszło razem 127 km w dwa dni. W sumie w sierpniu i wrześniu tego roku przepłynąłem cały polski Bug plus dolny odcinek Narwi, do Wisły. Bywało, że wiosłowałem po 11-12 godzin. Było świetnie. Tak, wiem, że nie było z tego relacji na blogu. Może to nadrobię w najbliższym czasie.

Na jeziorze Rokola koło Otwocka

Plastyka

Coś tam robiłem na tym polu, ale niewiele. Znowu – brak czasu. Malowaniem zajmowałem się tylko na początku 2023 roku, gdy po raz kolejny złapałem COVID-a. Byłem uziemiony w domu i dzięki temu mogłem dokończyć wcześniej zaczęty obraz „Sielanka w Romanowie” albo „Kajetan przyjmuje gości”. Obraz spory jak na mnie bo 60x90 cm. Akryl na płótnie, mocno tradycyjny, wręcz cepeliowy. Nie uznaję go za zbyt udany, końcówka mnie męczyła. Trafnie odgadł moje perypetie jeden z lokalnych artystów, który oglądając obraz w galerii skomentował, że budynek wyszedł świetnie, zaś do wykończenia obrazu, jakbym nie miał już serca. Tak było. Koniec końców cieszę się, że pracę doprowadziłem do końca. Nie lubię zostawiać rzeczy niedokończonych.



Druga rzecz to model kartonowy samolotu RWD-8 PWS z wydawnictwa „Mały Modelarz”. Samolot ukończyłem 26 listopada 2023 roku, dokładnie dzień przed 100. rocznicą powstania Podlaskiej Wytwórni Samolotów w Białej Podlaskiej (27 listopada 1923). Skleiłem go dosyć szybko, bo chciałem zdążyć na rocznicę. Model zaprojektowany przez Krzysztofa Dolnego był w miarę łatwy i jestem z niego zadowolony. Żałuje, że nie sklejałem w tym roku więcej.


Gry

Gothic III – gra z otwartym światem (sandbox) z dodatkiem Zmierzch bogów. Kilka lat wcześniej ukończyłem też Gothic I i II z dodatkiem. Wrażenia? Tak, to wielka saga i słusznie ma status legendy. Jedynka i dwójka to niezbyt duże światy, ale ze świetnym klimatem. Trójka jest z tego rodzeństwa najmłodsza. Ma duży świat, piękną grafikę i oprawę muzyczną, którą stanowi klimatyczna muzyka chóralna. Do dziś jej czasem słucham, gdyż jest tak jak inne ścieżki dźwiękowe, dostępna na YT.

Niestety część trzecia zatraciła w pewnym stopniu klimat dwóch pierwszych części. Inne wady to mała inteligencja wrogów (biję jednego, pięciu patrzy i czeka na swoją kolejkę) i brak możliwości nanoszenia na mapę swoich notatek. Do tego nudna, powtarzalna zawartość skrzyń, porozrzucanych po polach i lasach. Dziwne przedmioty nie wiadomo do czego (grabie, szpadel, piła, szczotka itp.). Zdarzają się błędy, lagi, wchodzenie w głazy, ściany, itp. 

Pomimo tego narzekania, trójka JEST dobra. Obszedłem i spenetrowałem dokładnie Myrtanę i Nordmar. Natomiast na pustyni Varan z Asasynami już prawie questów nie robiłem, gdyż nie mogłem. Byłem bardzo mocny i asasyni widząc mnie, od razu atakowali, tak jak orkowie. Nie było szans na rozmowę. Nie odnalazłem 1 z 12 ognistych pucharów. Wybrałem służbę Inosowi, wsparłem króla Rhobara, zapewniłem ludziom na długo pokój. Wypędziłem Orków. Nie stanąłem po stronie Xardasa, który chciał wybrać trzecią drogę, pomiędzy dobrym Inosem a złym Beliarem.

Dodatek – Zmierzch Bogów miał opinię słabizny kalającej zasłużoną serię. Rzeczywiście, dialogi są tu słabe. Jeśli mnie pamięć nie myli, jacyś hindusi ten dodatek robili i w ogóle nie czuli klimatu gry. Pomimo wszystko przeszedłem. Da się? Da. Trzeba zjednoczyć Myrtanę więc nie ma tu pustyń i śniegów. Bohater robi questy dla dawnych kolegów,  którzy się ze sobą powadzili. Dla Inoga i Anoga, Gorna i Lee. Thorus knuje z Orkami. Uciekł, ale przywołał bestię. Łatwo się ją zabija. Zostałem na koniec królem Myrtany jako Rhobar III.

Polecam sagę Gothic, ale trzeba być wyrozumiałym dla grafiki, gdyż odbiega od dzisiejszych standardów. Muzyka i klimat się nie zestarzały ani o jotę.

Tak się kończy Gothic III z dodatkiem


Książki

W 2023 roku przeczytałem a częściej przesłuchałem 34 książki. Były niektóre dłuższe, niektóre krótsze; rzeczy słabe i ciekawe. Co podobało mi się najbardziej?

Zdjęcie: wydawca audiobooka

IGOR JANKE – NAPASTNIK
 
Biografia Viktora Orbana. Audiobook z wydawnictwa fundacji Wolnedzwieki.pl. Pierwsze wydanie papierowe pochodzi z 2012 roku. Czyta Maciej Kowalik. Czas 8 godzin, 54 minuty, 39 sekund.

 Dobra książka pisana przez człowieka, który poznał bohatera swojej książki osobiście. Jest w niej sporo ciekawostek o historii Węgier i o życiowej drodze, jaką przeszedł Orban: od niepokornego studenta po przywódcę państwa. Co na przykład? Niewielu wie, że wywodzi się z rodziny kalwińskiej i początkowo był liberałem oraz antyklerykałem. Ba, fanem naszego Michnika! Dopiero żona katoliczka zrobiła go konserwatystą. Jest zapalonym piłkarzem i kibicem; ma pięcioro dzieci a jednym z jego ulubionych filmów jest western "Pewnego razu na Dzikim Zachodzie", który obejrzał kilkanaście razy. Jego partia jeszcze bardzo liberalna we wczesnym stadium istnienia, miała tendencje do wspierania normalności. Jej plakat wyborczy z 1990 roku okraszony był dwoma zdjęciami. Na zdjęciu u góry dawali sobie obleśnego buziaka dwaj starzy komuniści (Breżniew i Honecker), na dolnym zdjęciu całowali się młody chłopak z dziewczyną. Pomiędzy oboma zdjęciami widniał napis „tessek valasztani” (proszę wybrać). Postać Orbana jest szczególnie ciekawa w czasach obecnych: gdy na Ukrainie zachodni żydo-marksizm kulturowy bije się o dochody i wpływy z imperializmem rosyjskim on zachowuje postawę podmiotową nie dając się szczuć na żadną ze stron i mając na względzie przede wszystkim interesy własnego narodu, państwa i religii. Zauważalną stałą w całej polityce Orbana jest wyraźnie antymarksistowska postawa. W młodości walczył o uwolnienie swojego kraju spod wpływów komunistów radzieckich; dziś gdy ideały rodem z ZSRR rozbrzmiewają częściej w Brukseli niż w Moskwie - Orban także je kontestuje.

Plakat wyborczy Fideszu z 1990 r.


Poniżej jeden z moich ulubionych fragmentów, o tym jak w 2012 roku rozegrał w Parlamencie Europejskim debatę na temat zagrożeń demokracji na Węgrzech:

„Kiedy Orban powiedział, że zaprasza swoich przeciwników na kolację Cohn-Bendit znów poprosił o głos. - Zaprosił nas pan na kolację, ale myśmy stracili apetyt. Nie chcemy z panem jeść kolacji. Te słowa w Budapeszcie wywołały wściekłość. Na zakończenie debaty Orban odpowiedział twardo. - 

Nasza wspólnota polityczna musi uświadomić sobie, że idee które my reprezentujemy, niestety również na tej sali nie cieszą się poparciem większości. Bez cienia wątpliwości nasze ideały są chrześcijańskie, opierają się na odpowiedzialności jednostki. Ważne są dla nas pozytywne uczucia narodowe zaś rodzinę uważamy za fundament przyszłości. Być może wielu ma inny pogląd na te sprawy ale niezależnie od tego nasze stanowisko pozostaje wciąż europejskie. Być może z tymi ideałami jesteśmy w Europie w mniejszości ale to wciąż są poglądy europejskie i wolo nam swoje przekonania reprezentować. Państwo być może nie zgodzą się ze zdaniem, które teraz zacytuję ale osobiście wyznaję pogląd Roberta Schumana (jeden z ojców jednoczącej się Europy po II WŚ – P.P.), że europejska demokracja albo będzie chrześcijańska, albo nie będzie jej wcale. I to też jest europejski pogląd, szanowne panie i panowie. 

Słowa Orbana wywołały entuzjazm na Węgrzech. Efekt debaty w kraju był niezwykły. Trzy dni później na marsz pokoju w obronie Orbana przyjechało blisko pół miliona ludzi.  Pół miliona w dziesięciomilionowym kraju. To tak, jakby w Polsce na demonstrację w obronie rządu przyszły 2 miliony, a w Waszyngtonie 12 milionów ludzi. Laszlo Csizmadia był jednym z głównych, obok Bayera organizatorów marszu. Nieśliśmy transparent „NIE CHCEMY BYĆ KOLONIĄ”.


Zdjęcie: wydawca audiobooka

IWONA KIENZLER – KASIARZE, DOLINIARZE I ZWYKŁE RZEZIMIESZKI. PRZESTĘPCZY PÓŁŚWIATEK W II RP
 
Ładny digipack z jednym CD. Czyta Krzysztof Plawako-Szczerbiński. Czas 8 godzin i 6 minut. Wydawnictwo Lira i Storybox (audiobook). Copyright: Heraklon 2019.

Książka o przestępcach międzywojennej Polski zapisana przez autorkę, która ma na koncie ponad 80 książek. Popularyzatorka historii, pisze sporo o kobietach, zwłaszcza relacje z podróży. Wiele z ciekawostek opisanych w książce pochodzi z detektywistycznego czasopisma wychodzącego przed wojną pod tytułem „Tajny Detektyw”. Znowu, z tej kopalni ciekawych  faktów możemy wymienić tylko przykładowe. Autorka w swoim popularnym opracowaniu pisze na przykład, że prostytucja kwitła pod zaborami gdyż zaborcy z nią nie walczyli. Stanowiła dla nich  element wynaradawiania Polaków. Aż 30%-40% prostytutek w Argentynie było Polkami stąd osoby trudniące się tym procederem zwano „La Polaca”. W Warszawie działało ok 3479 prostytutek zarejestrowanych a licząc z niezarejestrowanymi (szara strefa) - ok 5000. Ogrom! Zwykle miały one poniżej 18 lat, a często były to 14 latki (pomimo że prostytucja nieletnich była nielegalna). Właścicielką kilku dobrze prosperujących domów publicznych w Warszawie była "Ciocia Kujawska". Potem jej biznes przejął „Tata Tasiemka”. Homoseksualiści spotykali się na Placu Napoleona. Autorka pisze, że PPS była organizacją terrorystyczną i nie ma w tym krzty przesady. Ich działalność to także uwalnianie więźniów, napady na banki, pociągi czy sklepy monopolowe. W tych akcjach czasem ginęły przypadkowe ofiary cywilne. W Łodzi Organizację Bojową PPS rozwiązano bo miała za dużo powiązań z światem przestępczym. Słowo „terroryzm” nie było nacechowane jednoznacznie negatywnie: u Piłsudskiego w „Robotniku” był dział "Kronika terrorystyczna" poświęcony zamachom. Autorka pisze sporo o złodziejach, którzy "żyli z pracy rąk własnych i zawartości cudzych kieszeni". Jest o więzieniu na Świętym Krzyżu – polskim Alcatraz oraz o Stefanie Ossowieckim - jasnowidzu, który urządzał seanse spirytystyczne dla Piłsudskiego. Nie sposób tu wymienić wszystkich ciekawostek. Zainteresowanych odsyłam do ciekawej książki.

Do moich ulubionych fragmentów  należy ten o mafii warszawskiej:

„O władzy „Taty Tasiemki” (Łukasza Siemiątkowskiego z Milanówka – P.P.) w przestępczym półświatku przekonał się na własnej skórze generał Felicjan Sławoj-Składkowski, który jak wcześniej wspomniano padł ofiarą kradzieży kieszonkowej podczas pogrzebu generała Daniela Konarzewskiego. Pikanterii sprawie dodawał fakt, iż Składkowski był Ministrem Spraw Wewnętrznych. 

- Jestem więc okradziony! Ładny kawał! Minister spraw wewnętrzny okradziony na oczach komisarza rządu oraz policji mundurowej i tajnej w sercu Warszawy - pisał potem. - Robi się zamieszanie i normalna praca Ministerstwa ulega gwałtownemu zakłóceniu. Ja z przełożonego staję się nagle poszkodowanym. Zjawiają się nagle naczelnicy ministerstwa bezpieczeństwa i komisariatu rządu i szczegółowo, rzeczowo, fachowo przepytują mnie patrząc na mnie jakby z wyrzutem, że narobiłem im takiego wstydu. Portfelu mi żal bo były tam fotografie i legitymacje. Pieniędzy dużo nie było ale szkoda no i wstyd oczywisty, jasny i prosty jak świeca. Jak taki minister innym ma zapewnić bezpieczeństwo jak sam ustrzec się od złodziei nie potrafi. 

Jak łatwo się domyśleć cala stołeczna policja została podstawiona na nogi ale z dość marnym skutkiem. Nie znaleziono sprawcy ani nie znaleziono portfela. Polscy stróże prawa chwycili się wówczas ostatniej deski ratunku: Zwrócili się o pomoc do "Taty Tasiemki". Siemiątkowskiego wezwano do śledczego komisariatu rządu, okazało się że "Tasiemka" był doskonale zorientowany w sprawie. 

- Słyszałem, słyszałem, takie nieszczęście. Kto nie słyszał. Cała Warszawa aż się trzęsie. Polskiego ministra portfela pozbawiać i to przed kościołem. To po tośmy żandarmów carskich strzelali żeby teraz jakiś łobuz, frajer głupi władzę rabował w naszej stolicy? Powiedział w trakcie rozmowy z funkcjonariuszem. Upewniam Pana Komisarza, że to nikt z naszych fachowców. Któż byłby taki głupi, żeby dla marnych pieniędzy wszystkim się narazić? Wiem, że Panu bardzo przykro, ale czy mnie też przyjemnie tu do Pana Komisarza być zaproszonym? Jeszcze kapusia z człowieka zrobią i uczciwego obywatela szpiclem ogłoszą... Pan Komisarz mówi, że głównie o portfel ze zdjęciami i legitymacjami chodzi a pieniądze nieduże mogą zostać u znalazcy. No dobrze - to już łatwiej będzie takiemu durniowi przetłumaczyć, żeby zwrócił.... Nic mi się Panie Komisarzu nie należy za fatygę i kosztów żadnych nie miałem i mieć nie będę. Zawsze gotów jestem bezinteresownie pomóc władzy a jeszcze w takiej sprawie!? 

Siemiątkowski stanął na wysokości zadania i już następnego dnia listonosz przyniósł do Ministerstwa portfel wyjęty z którejś ze stołecznych skrzynek na listy. W środku znaleziono fotografie i legitymacje, na których odzyskaniu tak bardzo zależało ministrowi. A w przegródce na banknoty zamiast pieniędzy widniała kartka, na której twardym ołówkiem stało naskrobane dużymi literami: "Panie miniszcze - trza lepiej pilnować złodziejów".

- Kartkę po zaparafowaniu przekazałem Naczelnikowi Wydziału Bezpieczeństwa jako tam przynależną - wspinał Składkowski.  Owa adnotacja umieszczona na znalezionej w portfelu kartce była niewątpliwie dziełem samego Siemiątkowskiego, który jako półanalfabeta miał poważne problemy z zasadami polskiej pisowni. Pytanie tylko, jak w takim razie zdobył fotel radnego wielkiego europejskiego miasta a potem się na nim utrzymał?”



HENRYK SIENKIEWICZ – LISTY Z PODRÓŻNY DO AMERYKI 
Audiobook ściągnięty z Librivox. Czyta Piotr Nater: taki sobie lektor-amator. Trochę za cicho, ale da się słuchać.  330 MB, 23 pliki mp3.

Sienkiewicz - mistrz polskiej powieści historycznej, noblista. Miał bardzo duży wpływ na kształtowanie postaw patriotycznych kolejnych pokoleń Polaków o czym świadczy o tym choćby to, że w czasie drugiej wojny światowej w polskiej konspiracji pełno było różnych „Zagłobów”, „Kmiciców”, „Bohunów” czy innych bohaterów jego twórczości. Warto czytać Sienkiewicza także dziś.

O Trylogii i o listach z podróży do Afryki pisałem już  TUTAJ. Tym razem wpadły mi w ręce listy z podróży do Ameryki i to od razu w wersji papierowej i w wersji audiobooka. To rzecz dłuższa niż listy z podróży do Afryki. Jest sporo humoru i ciekawe opisy Francuzów, Anglików, Amerykanów, Nowego Yorku, Murzynów, Indian, skwaterów (osadników) i Meksykanów. Co najbardziej wartościowe: autor pisze nie będąc zakneblowanym przez dzisiejszą poprawność polityczną a zatem oddaje rzeczywistość bardziej prawdziwie. Poświęca uwagę sytuacji kobiet w USA, wspiera ich emancypację. Żałuje Indian, ale i zauważa negatywne cechy tej społeczności – brud, kłamstwo, złodziejstwo (?). Podobnie jest z wieloma innymi nacjami czy środowiskami. Świetna rzecz. Czytając warto przejrzeć przypisy bo jest tam sporo wytłumaczonych słów starych, dziś trudno zrozumiałych.

Jeden z fajniejszych, wesołych fragmentów znajdziemy już na początku książki:

„Pewnego poranku przyszedłem do redakcyi i wziąwszy do ręki jedno z pism naszych, począłem je czytać. Było to jakoś w owym czasie, w którym odcinek mój o zelantkach zjednał mi taką sympatię w niektórych sferach naszego społeczeństwa, że stałem się dla nich polnym marszałkiem wszelkich zastępów piekielnych. Zewsząd groziły mi niebezpieczeństwa. Chevalier Zielonogłowski, który już nieraz poprzednio wołał w celu ukarania mnie „o szpadę ojców swoich”, o mały włos nie zabił mnie w pojedynku, ale nie zabił tylko dlatego, że nie wyzwał; [...]

Rozmyślałem tak tedy długo, a żal coraz większy i coraz większa skrucha ogarniała serce moje, gdy nagle usłyszałem swoje nazwisko wymówione w przedpokoju redakcyjnym. Ktoś pytał się woźnego, czy może widzieć się ze mną.

„Wielki Boże!” — pomyślałem sobie. „To zapewne chevalier Zielonogłowski ze „szpadą ojców swoich”.

I zdjął mnie strach przed „szpadą ojców” kawalera Zielonogłowskiego. „Co to będzie? Co to będzie?” — pytałem się sam siebie.

Tymczasem drzwi otworzyły się. Do redakcji wszedł jakiś dżentelmen mający koło sześciu stóp wzrostu, ze wspaniałą jasną brodą.

— Czy z panem Litwosem mam honor mówić? — spytał niskim, basowym głosem, który przypominał mi ryk lwa.

— Czym panu mogę służyć? — odpowiedziałem z uprzejmym pośpiechem, robiąc rękoma z tyłu rozpaczne wysilenia, aby dostać się do laski stojącej w kącie, która jak na złość zsunęła się właśnie na ziemię.

— Czy to pan pisuje „Chwilę obecną”?

„Stało się!” — pomyślałem.

— To jest… właściwie… Bo to widzi pan, czasami reporterowie przynoszą mi mylne fakta… Ale z kimże mam honor?

— Jestem X z Poznańskiego.

Odetchnąłem, albowiem nigdy nic nie pisałem o Poznańskiem.

— A więc pan z Poznańskiego?

— Tak, panie.

— Ach, to właśnie cieszy mnie niewymownie. […]”



MICHEL HOUELLEBECQ – ULEGŁOŚĆ
Z Houellbecqiem mam problem. To moja druga powieść tego głośnego, francuskiego autora i wrażenia mam znowu mieszane. Autor bez krępacji przedstawia zgniłą stronę cywilizacji Zachodu. Człowiek nie chce się w tym babrać, tak samo jak nie chce zaglądać do śmierdzącego garnka ze skisłą zupą. A jednak gdzieś w tym ponurym obrazie widać nie raz promyk światła, który daje nadzieję.

(UWAGA – W TYM AKAPICIE SPOILER!) „Uległość” opowiada o przejęciu władzy we Francji przez Bractwo Muzułmańskie. Wydarzenia obserwujemy oczami głównego bohatera, literaturoznawcy. Jest to pracownik naukowy jednej z paryskich uczelni. Niby człowiek z doktoratem, wykształcony, a jednocześnie życiowo zagubiony. Coś tam czasem napisze do periodyku o dziewiętnastowiecznej literaturze, w domu chędoży w tyłek młodą Żydówkę, studentkę. Gdy okazuje się, że muzułmański kandydat wygrywa wybory bohaterowi strach zagląda w oczy. Najpierw szuka ucieczki w chrześcijaństwie, usiłując zbadać trop Jorisa-Karla Huysmansa (czytaj: Łismounta) – libertyńskiego pisarza francuskiego, który z czasem nawrócił się na katolicyzm. Ostatecznie wygrywa pokusa uległości. Bohater powieści zachęcony perspektywą kariery na nowym, już muzułmańskim uniwersytecie, posiadania wielu żon, w tym nastolatki do posług łóżkowych, skłania się ku islamowi.

Houellbecq pokazał, że lewica, gdy będzie miała alternatywę tylko w postaci nacjonalisty, z nienawiści do rodzimej prawicy, prędzej zagłosuje na umiarkowanego w swoim mniemaniu muzułmanina. Podobnie ciekawie przedstawił swojego kolegę z pracy, dawniej tożsamościowca (Generation Identitaire), który odnajduje w islamie wiele konserwatywnych wartości i z czasem z pozycji skrajnie prawicowych przechodzi na islam.

Autor w licznych miejscach książki odwołuje się do literatury chrześcijańskiej i antyislamskiej znanej także nad Wisłą. Wymienia Orianę Fallaci, historyka cywilizacji Toynbeego, klasyczną pracę Gibbona o upadku Imperium Rzymskiego. Wspomina o organizacji nacjonalistycznej Generation Identitaire. obecnie zdelegalizowanej. Lata temu, gdy interesowałem się Orianą Fallaci, oglądałem na You Tube jej manifest (z napisami w wersji polskiej). Dziś dociekliwi internauci musieliby go szukać gdzieś, po drugiej stronie lustra. Były też rzeczy dla mnie nowe. Czytając „Uległość” dowiedziałem się o podobno bardzo dobrych książkach Jorisa-Karla Huysmansa i kiedyś chciałbym je przeczytać/przesłuchać. 

Przywołując Toynbiego autor przypomina, że wg niego cywilizacje nie upadają pod agresją z zewnątrz, lecz popełniają samobójstwa. Smutne, ale chyba również prawdziwe zdanie pojawia się o Kościele katolickim: że już się poddał liberalizmowi. Ciekawą uwagą jest także to, że muzułmanie wchodząc w koalicję będą zainteresowani przejęciem władzy jedynie nad kluczowymi resortami. Dla komunistów po 1945 roku były to jak wiemy resorty siłowe. Dla francuskich muzułmanów według fikcji Houellbecqa będą to resorty odpowiedzialne za edukację (arcyważne jest kształtowanie świadomości młodych pokoleń), oraz za demografię (bo najważniejsza jest liczba „szabel”, którą ruch polityczny dysponuje). 

Dziwny ten Houellbecq dla mnie – odpychający ale i proroczo trafny zarazem. Na pewno pisarz niebanalny. 


Podsumowanie

Niestety brak czasu związany z pracą na grubo ponad etat, z pewnymi inicjatywami zawodowymi dotyczącymi pisania o historii, o których tu na blogu nie wspominam oraz z operacją po skomplikowanym złamaniu przedramienia sprawiły, że miniony rok nie był obfity w sukcesy sportowe czy plastyczne. Niemniej był to rok dobry. Ruszam się, działam, na miarę swoich możliwości. Być może za dużo tego wszystkiego jest i próbuję złapać zbyt wiele srok za ogon. Stąd wszystko po trochę i po łebkach. Gdybym się skupił na czymś jednym – byłoby inaczej. Dodatkowo coraz częściej spędzam czas grając na uczelni w gry planszowe. Cóż jednak zrobić, skoro jest fajnie i to kusi?


Zobaczymy, co przyniesie kolejne 12 miesięcy. Życzę Wam wszystkiego najlepszego w Nowym Roku. Pokoju na świecie, Wiary w Boga, Czystego środowiska i osobistej pomyślności.

poniedziałek, 1 stycznia 2024

Wandea – recenzja


    Film „Wandea: Zwycięstwo albo śmierć” obejrzałem w Sylwestra Roku Pańskiego 2023. Opowiada o wydarzeniach dziejących się w departamencie Wandea, w zachodniej Francji, podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Miłośnicy „wolności, równości i braterstwa” krwawo stłumili wówczas powstanie miejscowej ludności. Hasło Wandejczyków: Dieu Le Roi (Bóg i Król) stało w zupełnej kontrze do wartości głoszonych przez paryskich rewolucjonistów. Trzon walk w Wandei przypadł na lata 1793-1794, akcja filmu dzieje się w latach 1789-1796. Ofiarami rzezi dokonywanej przez postępowców często w sposób okrutny byli głównie chłopi. Liczbę zabitych historycy szacują na ok. 200 tys. ludzi. To 10 razy więcej, niż choćby liczba ofiar Zbrodni Katyńskiej. Przez długi czas Francuzi dumni ze swojej rewolucji zbrodnie wandejskie dyskretnie zamiatali po dywan. W ostatnich dziesięcioleciach mówi się o nich więcej. Pewną w tym rolę odegrała książka Reynalda Sechera z 1986 roku pod tytułem „Ludobójstwo francusko-francuskie. Wandea – departament zemsty”. Pomimo, że architekci rzezi wandejskiej zadbali o zniszczenie dokumentów państwowych francuski historyk Secher dotarł do makabrycznych materiałów źródłowych zachowanych w archiwach prywatnych i na ich podstawie opisał wojnę w Wandei.

Przejdźmy do filmu. Głównym bohaterem jest Herve de Charette, szlachcic francuski, rojalista, oficer królewski. Postać historyczna. Początkowo sceptyczny wobec powstania mówi do zwolenników walki: 

- Nie idzie się z widłami na armaty. Sama odwaga nie wystarczy.

To oczywiście słowa bohatera filmowego, nie wiemy, czy prawdziwy Charette coś takiego mówił czy myślał. Warto jednak je zapamiętać, gdyż my Polacy przez grubo ponad 100 lat takiej prawdy nie przyjmowaliśmy do wiadomości. Jeszcze 70 lat po wydarzeniach wandejskich zachęcani przez Ludwika Mierosławskiego, wojskowego guru „Czerwonych” szliśmy z kosami na armaty rosyjskie. Jak to się kończyło – wiadomo. Powstanie warszawskie – świeć Panie nad jego ofiarami – też dużo mądrzejsze nie było.

Cały czas te moje historyczno-polityczne dygresje – a jak film? Na plus: ładne scenerie, kostiumy, klimat, sceny batalistyczne. Trafnie dobrany główny bohater (Hugo Becker) dobrze odgrywa przypisaną mu rolę. Jego najbliżsi oficerowie - też postacie charakterystyczne, zwłaszcza łysy (Francis Renaud), który na początku filmu traci syna. Na plus też sposób narracji – dla widza, który o Wandei słyszy po raz pierwszy film będzie zrozumiały. Wydaje się ponadto w miarę wiarygodny, jak na film fabularny oczywiście. Nie ma tu „postępowej” mody kinowej fałszującej historię: ani nadmiaru aktorów murzyńskich, ani pozytywnych pederastów, ani innych podobnych. Są biali ludzie, piękne kobiety, szlachta i chłopi. Ludzie okrutni i źli; religijni, honorowi i cnotliwi. Nie - nie jest też to wszystko czarno-białe: Główny bohater nie jest od początku zwolennikiem walki. Nie chce się bić, bo nie widzi szans. Jego oficerowie też mają dylematy: bić się czy nie bić? To chcą się układać z władzą w Paryżu, to znowu chwytają za broń.

Francois de Charette - obraz Guerina (Wikipedia)
 

Niestety, jako człowiek z sympatią i żalem patrzący na walkę zrozpaczonych Wandejczyków, dostrzegam też minusy. Po pierwsze – za dużo narratora, za mało dialogów. Miejscami film przypomina fabularyzowany dokument. Przy scenach batalistycznych kamera „skacze” tak, jakby była zamontowana na plecach jednego z walczących żołnierzy. To zjawisko częste we współczesnym kinie – jak dużo się dzieje i trzęsie – łatwiej ukryć niedoróbki. Nie ma jakichś dramatycznych, trudno przewidywalnych zwrotów akcji. Są sceny piękne i wzruszające – jak ta na końcu z kapeluszem z piórkiem, ale ciągle brakuje mi tu czegoś. Pod tym względem dużo umiejętniej zrobiony został film „Braterstwo wilków” z Vincentem Casselem, którego akcja dzieje się w tym samym wieku we Francji i przedstawia wydarzenia z zupełnie innej perspektywy ideologicznej. Dobrymi postaciami są oświeceniowcy, którzy przybywają na francuską prowincję niosąc kaganek oświaty dla ciemnego chłopstwa omamionego przez zepsutych duchownych i szlachtę. Pod względem wymowy ideologicznej „Braterstwo” mniej mi się podobało, ale muszę przyznać, że zrobiony był lepiej, niż „Wandea”. No i patos – dużo tego jest w recenzowanym filmie, trochę mdli, ale chyba i musi być dużo. Oficerskie, szlacheckie słowo honoru wybrzmiewa wyraźnie i pewnie dobrze. W czasach kultu chłopa-niewolnika, który u nas ostatnio tak jest lansowany, niczym za „komuny” kult robotnika, to dobrze, że przypomina się o wyższych wartościach. Film wyraźnie i czytelnie pokazuje wartości religijne wandejskich kontrrewolucjonistów. Noszą oni na piersi czerwone serca z krzyżem. Jedna z ostatnich scen – gdy główny bohater idzie ulicami Nantes w szpalerze tłumu i ów krzyczy „na śmierć z nim” jako żywo kojarzy się z drogą krzyżową Jezusa i Żydami, którzy domagali się jego śmierci. Tym bardziej, że bohater wygląda iście jak Jezus: broda, długie włosy, zmaltretowany jak po ubiczowaniu, z opaską na głowie. 

Podsumowując: tak, to jest niezły film. Tak, warto pójść do kina. Nie, nie będzie to kinowy przebój. To, że jest wyświetlany w nielicznych kinach studyjnych to nie jest jakiś spisek, jak wietrzą niektórzy. Zwykłego widza temat raczej średnio zainteresuje. W Białej Podlaskiej na seansie sala była zajęta może w ¼. Film spodoba się prawicowcom, ludziom zainteresowanym historią i religijnym. Zwolennicy antykultury z pod znaku ośmiu gwiazdek film wyśmieją. Będą woleli włączyć sobie Netflixa i obejrzeć serial „1670”.

Cóż, dobrze, że jeszcze żyjemy w czasach, gdy mamy wybór.

wtorek, 14 listopada 2023

Leigh Bardugo – uniwersum griszów. Recenzja

  



    Wśród blisko 30 książek, które przeczytałem, a częściej przesłuchałem w tym roku były dwie autorstwa Leigh Bardugo – amerykańskiej Żydówki. Pisarka żyje sobie w Hollywood, gdzie tworzy młodzieżowe fantasy (Young Adult). Zachęcony opisem oraz pozytywnymi recenzjami (8.3 - 8.5 na lubimyczytać.pl) zakupiłem w Dedalusie – taniej książce na Chmielnej – dwa audiobooki tej autorki. Pierwszy to „Szóstka wron” (2015), druga „Królestwo kanciarzy” (2016). Oba składają się na dylogię osadzoną w uniwersum griszów.


„Żadnych żałobników. Żadnych pogrzebów”


    Historia opowiada o grupie młodzieżowych złodziejaszków żyjących w biednej dzielnicy Ketterdamu: miasta wzorowanego na Amsterdamie, gdzie rządzą kupcy a bogiem jest handel. Gang włamuje się, kradnie, zabija jeśli trzeba a także walczy z innym gangiem zwącym się „Lwy za dychę”. Konkurencję stanowią także niektórzy kupcy, którzy od pospolitych przestępców różną się jedynie strojem, majątkiem i miejscem zamieszkania. 


W tomie pierwszym znajdziemy opis wyprawy grupy złodziei poza Ketterdam, do trudno dostępnej fortecy. W tomie drugim dziejącym się już w rodzimym mieście dochodzi do ostatecznego rozrachunku pomiędzy bandą a dwoma głównymi, czarnymi charakterami cyklu.


Autorka stworzyła całkiem ciekawe uniwersum. Są w nim różne państwa, rasy, które ze sobą współpracują bądź walczą: lodowi wojownicy Druskele mający u boku psy bojowe Isenulfy, ceniący honor i walkę. Kojarzą się z Wikingami. Są eko wiedźmy – grisze, na które polują Druskele. Są jacyś nowoziemcy, ciałobójcy, akwatycy potrafiący władać żywiołem wodnym, formatorki potrafiące zmieniać ludziom fizis. Jest groźny narkotyk – parem. Jest miłość, jest i walka. Czarowania za dużo nie ma, ale pojawia się fragment, gdzie jeden z bohaterów animuje zwłoki wiezione na trupiej barce. 



Większość członków młodzieżowej bandy ma za sobą jakieś traumatyczne przejścia, które sprawiły, że są tam, gdzie są. Kaz – chodzący o lasce szef bandy, ze stoickim spokojem przewiduje pięćdziesiąt ruchów do przodu, niczym szachowy mistrz. W młodości stracił starszego brata i teraz szuka zemsty. „Zjawa” sprzedana przez handlarzy niewolników do lupanaru „Menażerii” miała podłą szefową - burdelmamę. Marzy o zwalczaniu procederu niewolnictwa.


"Mamo, tato, zapłać czynsz!

Nie da rady, nie mam czym!" 


    Dialogi są ogólnie dosyć ciekawe, co jest zaletą książek, a jednocześnie bywają infantylne, co z kolei jest ich wadą. No niestety – to nie literatura na poziomie piszącego podobne historie Brandona Sandersona  (cykl „Z mgły zrodzony”), z którym w pierwszej chwili skojarzył mi się cykl o griszach, ani tym bardziej Sapkowskiego czy Grzędowicza. Powieści Leigh Bardugo są słabsze i bardziej młodzieżowe. Ciekawy jest wykreowany świat. Może nie zaskakuje oryginalnością – wszak i złodziei, i nieuczciwych kupców, i wikingów już widzieliśmy po wielokroć – ale jest dosyć spójny. Dużym plusem książki są także zaskakujące zwroty akcji: nie ma nic gorszego, niż opowieść którą już od połowy czytelnik może samemu dopowiedzieć do końca. Autorka potrafi tworzyć sceny i momenty wzruszające, co podnosi jakość tworzonej przez nią literatury. Przyznam, że kilka razy łezka zakręciła mi się w oku i dziękuję autorce za te chwile wzruszenia.


Minusy? Oprócz „młodzieżowości”, naiwności niektórych historii czy dialogów jest też wątek homoseksualny. Jest jednak na tyle poboczny, że nie udaje mu się obrzydzić cyklu. Autorka przynajmniej uczciwie przedstawiła sprawę pokazując, że osoby dotknięte problemami psychicznymi tej natury miały wcześniej kłopoty w relacjach rodzinnych.


Część pierwsza podobała  mi się umiarkowanie. We własnym rankingu wystawiłem jej ocenę 3+ a podręczną recenzję pisaną na użytek prywatny zakończyłem słowami: „Podobać się będzie w slumsach Brazylii. Moralnie śliskie”. Nie czułbym żalu, gdybym nie przesłuchał drugiej części historii. Tak się jednak złożyło, że zakupiłem tom drugi i dobrze zrobiłem. W mojej ocenie „Królestwo kanciarzy” jest lepsze niż „Szóstka wron”: Bardziej wzruszające i mniej przewidywalne. Tom drugi oceniam na 4.


    Po zapoznaniu się z całością mogę spokojnie polecić cały cykl. Jak ktoś szuka przyjemnego, ale nie wybitnego fantasy - może rozważyć zanurzenie się w uniwersum griszów. Polecam oczywiście audiobooka, gdzie świetnym lektorem jest Janusz Zadura. Aha: Netflix  w 2021 roku nakręcił serial „Cień i Kość” na podstawie twórczości Bardugo z uniwersum grishów. Nie oglądam Neflixa, ale może ktoś z czytelników jest fanem tej telewizji – może poszukać serialu o griszach.


wtorek, 31 października 2023

XIV Adamowska Dziesiątka – powrót na tarczy

Zdjęcie: Klub Biegacza V-Max Adamów


Czas: 29 października 2023, start o 11:30, niedziela.

Miejsce: Adamów koło Kocka

Dystans: 10 km, trasa z atestem PZLA

Trasa: 100% Asfalt 

Pogoda: około 12 stopni, słonecznie, niewielki wiatr i mokry asfalt po deszczach.

Uczestnicy: 121 Osób (87 mężczyzn, 33 kobiety)

Numer startowy: 92

Mój czas: 00:43:43 brutto (00:43:41 netto)

Miejsce OPEN: 40 na 121, 36 wśród mężczyzn.

Miejsce w M40: 15 na 30


Nigdy tu nie biegłem asfaltowej dychy. Pomysł startu pojawił się tydzień wcześniej znienacka. Grześ zaproponował mi, że możemy pobiec ekipą z Wisznic i spróbować zawalczyć drużynowo. Liczą się 4 najlepsze osoby z drużyny, w tym musi być jedna białogłowa. Taki trochę rajd przygodowy tylko z jedną dyscypliną, na asfalcie i bez kompasu. W postartowej euforii po akurat ukończonej Nocnej Piątce Pamięci Bohaterskich Lotników Podlasia pomyślałem – czemu nie? Niby stopy trochę bolą bo tę piątkę biegłem w startówkach, ale chyba dam radę. Zapisałem się.


Dzień zawodów zapowiadał się ładnie: bez deszczu i silnego wiatru, nawet słonecznie, około 12 stopni. Trasa jak mówiono – płaska. Nie bardzo się jednak czułem. Gardło mnie bolało, tak jakby zaczynało się przeziębienie (dziś dwa dni po zawodach wiem, że istotnie się zaczynało). Ubrałem długi rękaw pomimo, że można było biec na krótko. Do tego ten mój Achilles chyba miał dość biegania ostatnio i trochę go czułem. No nic, zobaczymy co się da zrobić. 


Po starcie postanowiłem biec według wskazań Ambita z tempem około 4:00/kilometr. Według Tabel VDOT Danielsa jak miałem wynik na piątkę ciut poniżej 20 minut, to powinienem zrobić dychę w 41 minut. Na to mniej więcej liczyłem. No, trochę więcej: obstawiałem 41-42 minuty, bo tym razem dla bezpieczeństwa ubrałem buty treningowe, zamiast lekkich startówek.



Na pierwszych kilometrach dosyć dużo osób mnie wyprzedziło, wyglądało na to, że stawka jest mocna jak na 121 startujących. Andrzej Starzyński który dobiegnie na metę w 31:20 wyraźnie wybił się do przodu już od pierwszych setek metrów. Sam utrzymałem tempo 4:00 tylko dwa kilometry. Potem poczułem, że Achilles boli mnie coraz bardziej. Zdecydowałem nie ryzykować i odpuściłem. Zwolniłem i biegłem przez resztę dystansu tempem pomiędzy 4:15 a 4:30. Bez napinki i bez złości. Słabo się czułem, także wydolnościowo. Słońce świeciło ładnie, wiatr się trochę wzmógł, a ja siły nie miałem. Jeszcze ten Achilles. Bardziej amortyzowane buty nie pomagały – i tak pobolewał. Zdecydowałem, że zrobię z tych zawodów długi trening w II zakresie.


Nawrotka była poza Adamowem. Po pięciu kilometrach rozpoczęliśmy powrót tą samą trasą co bardzo przypominało mi „piekielną” kodeńską piętnastkę. Tam trasa skonstruowana jest bardzo podobnie. Na ostatnich trzech kilometrach zwolniłem jeszcze bardziej, do 4:35 – 4:40 na kilometr. Wyprzedziła mnie żona Grześka Ania i kilka innych osób. Na metę wbiegłem z czasem 43 minuty i 43 sekundy jako 40-sty zawodnik. Niebyt zmęczony, ale obolały. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek pokonał asfaltową dychę na zawodach tak wolno. W drużynówce z czasem 02:54:31 zajęliśmy dopiero 6 miejsce, na 8 drużyn. Abyśmy mieli szansę na podium musiałbym pobiec tę dychę w czasie poniżej 40 minut. Niestety, tym razem nie dałem rady. Inni członkowie naszej drużyny też narzekali, że to nie był ich dzień.


Co dalej? Trzeba na razie tydzień odpocząć. Odpuścić II Bieg Niepodległości, który odbędzie się w Białej 11 listopada [LINK do zapisów]. W międzyczasie zamówić nowe, mięciutkie buty. I potem powoli, spokojnie w nich biegać. Przyzwyczajać stopniowo Achillesa do większych obciążeń, mniej jeść. Cieszyć się bieganiem po lesie i gimnastyką. A jak będzie zdrowie i choć ułamek dawnej formy, to znowu się gdzieś zapisać.

niedziela, 22 października 2023

VII Nocny Bieg Pamięci Bohaterskich Lotników Podlasia

Czas: 21 października 2023, start o 18:30, sobota.

Miejsce: Biała Podlaska, Park Radziwiłłowski

Dystans: 5 km.

Trasa: Asfalt (głównie), 300m kostki brukowej, kilkaset metrów ścieżki pieszo-rowerowej, Płasko. 1 pętla

Pogoda: około 12 stopni, noc, bezwietrznie, trochę wilgotno.

Uczestnicy: 165 Osób (113 mężczyzn, 52 kobiety)

Numer startowy: 108

Mój czas: 00:19:51 brutto (00:19:47 netto)

Miejsce OPEN: 12

Miejsce w M41+: 4 na 56



Warunki są świetne. Trochę biegam przed startem to tu, to tam, bo i znajomych dużo i z moimi uczniami chcę zrobić zdjęcie, aby było do szkolnych mediów. Stajemy na kostce brukowej w Parku Radziwiłłowskim, czekamy na sygnał do startu. Jest na tyle ciepło, że ubrałem się w zasadzie letnio: krótkie spodenki i krótka koszulka. Ustawiłem się pokornie w 4-5 rzędzie. Wiem, że w ścisłej czołówce walczyć nie będę. 


Gdy po odliczaniu nastąpił start ruszyłem ostrożnie. Sporo ludzi dookoła, noc, kostka brukowa – czynniki te zwiększają groźbę kontuzji. Po 200 metrach wybiegamy na asfalt, gdzie jest już szerzej i bezpieczniej. Widzę, że ustawiłem się zbyt mocno z tyłu, bo sporo osób wyprzedzę, zanim minie 500 metrów biegu.


Skręcamy w ulicę Narutowicza. Stopniowo doganiam to jednego, to drugiego kolegę. - Nawet nie muszę się oglądać, aby wiedzieć, ze to Paweł Pakuła biegnie – mówi jeden. Drugi komentuje podobnie. Domyślam się, że i pewnie po sapaniu można mnie poznać. Na mecie tłumaczą mi, że te moje INOV-8 startowe jakoś tak charakterystycznie klapią.


Po pierwszym kilometrze jestem gdzieś w drugiej dziesiątce biegu. Jeszcze i tu wyprzedzam, ale już nie tak łatwo. Na 2-3 kilometrze, gdy przebiegamy po raz pierwszy przez most na Krznie nie mogę uwierzyć własnym oczom. Doganiam dziewczynkę - taką sięgającą mi może do piersi. Toż to dziecko jeszcze. Biegnie tempem 4:00. Ledwie co ją wyprzedzam, bo i mnie stać akurat na takie tempo. Na mecie dowiem się, że ta dziewczynka ma 12 lat i oczywiście stanęła na pudle na równi z dorosłymi. Bardzo niespotykana sytuacja. Z jednej strony chce się bić brawo za świetne wyniki w tak młodym wieku a z drugiej człowiek się zastanawia, czy to nie za wcześnie na tak forsowne bieganie?



Na 3-4 kilometrze widzę swojego ucznia. Biegnie spokojnie i mam trudności, aby go dogonić. Powoli się zbliża, wyprzedzamy jeszcze kogoś oraz dziewczynę, która z nieznanych mi powodów przeszła w marsz. W końcu, na kilometr przed metą wyprzedzam licealistę i wyrabiam sobie bezpieczną przewagę, której nie odpuszczę już do mety.


Po raz wtóry przebiegamy most na Krznie i skręcamy w ścieżkę do parku. Nie zabrałem czołówki ale wytyczona lampkami droga w zupełności wystarcza, aby biec bezpiecznie. Już słychać wrzawę mety, ale jest jeszcze wał odtworzonej niedawno fortyfikacji bastionowej, który trzeba przebiec. Jeszcze około 600 metrów: troszkę zakrętasów na wale, troszkę pod górę i w końcu kierujemy się w stronę mety. Tym razem już naprawdę. 


Oglądam się za siebie, ale jest bezpiecznie. Wbiegam na metę umiarkowanie zmęczony. Chyba tym razem równo rozłożyłem tempo. Czas 00:19:51 brutto, miejsce 12 OPEN na 165.


Fajnie było. Pobiegłem tyle, ile przewidywałem. Prognozowałem przed startem około 20 minut i tak też wyszło. Świetny trening, przyjemne spotkanie ze znajomymi biegaczami. Za tydzień – dycha w Adamowie. Powalczymy jako 4-osobowy team Wisznice.